No nie wiem jak zaczac ten post. Cos nie moge z siebie slowa wydusic. I prosze, zaczalem od „No”… Wszystkie moje polonistki pewnie by rece zalamaly jakby to zobaczyly.
Nie zeby sie cos specjalnego wydarzylo. Nie. Po prostu chcialem jakies trzy slowa sklecic i wrzucic na bloga. Chyba z tego lenistwa i nie pisania stracilem umiejetnosc klecenia zdan.
Bylem w Niigacie – to jest miejscowosc nad morzem japonskim.
Plan byl troche inny. Mianowicie wstanie o 6 rano. Wyjazd na stacje. Zlapanie pociagu-kuli i po 3h jazdy wysiadka w Toyamie. Z jednej strony morze, z drugiej gory. Snieg i prawdziwa japonska zima…
Ku mojemu zaskoczeniu, zaspalem. Gdy wczlapalem sie w poludnie na stacje pierwszy pociag-kula byl do Niigaty. Wiec tam pojechalem.
Juz w pociagu sprawdzilem mape w przewodniku. Okazalo sie ze Niigata to wazny port handlowy Japonii, nad morzem japonskim. Swietnie.
Niestety juz w miescie, w drodze nad morze, rozpadalo sie jak diabli. Burza z piorunami. Skonczylo sie na tym ze zrobilem kilka zdjec morza, aparatem schowanym pod kurtka. Zdjecia wyszly tragicznie, a aparat byla caly mokry, ja zreszta tez.
W miedzyczasie w Tokyo rozlozyli tzw. Lightopie. W parku, przy fontannach, ustawili lampiony, ktore wieczorem tworza piekny widok. Zdjecia tego nie oddaja…