No to jestem w Datong, w jakims hotelu (Jing Yuan Hotel), ktory pamieta chyba czasy Gierka. W gorszym spalem jedynie we Wrzesni. A i ten wrzesinski jest juz odremontowany.
Ale jest cieplo, jest ciepla woda i net niezle smiga. Wrzuce dzisiaj nowe zdjecia.
Ostatnio skonczylem na zdjeciach z Leshan. Powiem wam, ze to najlepsza wycieczka do tej pory w Chinach. Najfajniejsze miejsce. Sam Wielki Budda szalu nie robi. Siedzi sobie tam od setek lat i pewnie drugie tyle posiedzi. W kolejce do niego czeka sie okolo godziny. A pod posagiem jest sie moze z 10 minut? Jakos tak. No po prostu jaki Wielki Budda jest kazdy widzi i nie ma sie tam nad czymkolwiek rozwodzic.
Ale, co jest fajne w calym tym Leshan i w okolicy Wielkiego Buddy, to park. Wstep do niego (i do Wielkiego Buddy) to wydatek 150 RMB (dojazd do Leshan autobusem to 45 RMB w jenda strone). W parku sporo roznego rodzaju zabytkow – rzezb Buddy w skale, grot z rzezbami, swiatyn. Jest co ogladac. Dodatkowo park jest naprawde duzy z duzymi przestrzeniami i ladna zielenia. Mozna sobie po nim pochodzic. A w zrelaksowaniu pomaga puszczane z ukrytych glosnikow brzdekolenie na gitarze. Klimat jest fajny. Spokojnie mozna w tym parku spedzic caly dzien (w tym 1h w kolejce do Buddy i 10 minut pod nim).
Aha. W parku jest chyba z milion schodow. To chyba jakas chinska tortura. Wchodzi sie schodami na gore, pozniej nimi schodzi do Buddy (a sa strome) i pozniej znowu trzeba wejsc na gore. Jak juz sie jest na tej gorze, to zeby sie dostac do tych roznych atrakcji albo polazic po parku, znowu trzeba schodzi i wchodzic po schodach. Jest ich sporo. Mimo to nadal polecam.
Jest tez mozliwosc obejrzenia Wielkiego Budde ze statku. Podplywaja rzeka. Sa moze z 10m dalej niz jak sie zejdzie pod Budde. Nie wiem ile to kosztuje.
Nastepnego dnia pojechalismy na gore QingCheng. Dojazd autobusem pod sama gore (21 RMB w jedna strone). Zeby wejsc do parku trzeba zaplacic (90 RMB). Niestety pozniej w samym parku trzeba jeszcze dodatkowo placic – przeplyniecie jeziora promem 5 RMB, kolejka linowa 35 RMB.
Troche tego placenia jest, ale warto! Park jest rozlegly i jest w nim duzo swiatyn. Jest co ogladac. Mozna sie nalazic. Najwyzsze miejsce jest 1280 m.n.p.m.
Ponownie Chinczycy postanowili przecwiczyc turystow. W tym parku tez jest z tysiac schodow. Czasami niebezpiecznie strome. Warto wiec po wejsciu do parku wjechac na sama gore kolejka linowa, a pozniej juz tylko schodzic (z kilkoma podejsciami tu i tam). Szpilek w gory nie zakladamy…
Wycieczka na QingCheng byla ostatnia w Chengdu. Chociaz to miejsce ma bardzo duzo do zaoferowania – miedzy innymi hodowle Pand, opere. Naprawde warto odwiedzic to miasto. Mozna w nim zostac na dluzej nie nudzac sie. Przyszla jednak pora na wylot z Chengdu – doslownie.
Rano samolot do Xi’an. A tam oprocz Terakotowej Armii 3 stopnie temperatury. Zimno sie zaczelo robic…
Na lotnisku w Xi’an oferuja mozliwosc wynajecia kierowcy za 500 RMB na caly dzien. W tym momencie jest on na nasze kazde zawolanie przez 8h. Drogo. Za 300 juz by sie warto zastanowic.
Z lotniska pojechalismy autobusem na dworzec kolejowy (25 RMB od osoby, jazda ok. 1h). Na dworcu szybko bilety na nocny pociag – zostaly juz tylko miejsca hard sleeper. Bagaze zostawic w przechowalni i do Terakotowej Armii. Dojazd prosty jak barszcz – autobus numer 306 (7 RMB). Trwa kolejna godzine. W ten oto sposob wystartowalismy z Chengdu o 8:45, wyladowalismy okolo 11, a przy Armii bylismy dopiero okolo 14.
Na miejscu okazalo sie ze to jest gigantyczny kompleks, prawdziwy moloch turystyczny. Przed wejsciem spory parking, caly zastawiony samochodami prywatnymi i autokarami.
Kupujemy bilet i idziemy. Od razu dopadaja nas Chinczycy, oferujacy swoje uslugi jako przewodnikow. Platne oczywiscie. Odganiasz jednego, pojawia sie drugi. I tak az do bramek. A idzie sie do tych bramek dobre 10 minut. Przez cala ta droge przechodzi sie obok restauracji i sklepow z pamiatkami.
Dochodzimy do bramek – ladne, automatyczne, takie jak w metrze. Ale o dziwo, przy bramce stoja panowie, ktorzy pomagaja obsluzyc to ustrojstwo. Tzn biora bilet i wkladaja go jak nalezy do bramki, czekaja az sie zapali zielone swiatelko, oddaja bilet i puszczaja dalej. Na bilecie oczywiscie jest strzalka jak go trzeba wlozyc – byc moze byly osoby, ktore mialy z tym trudnosc. A moze to chinski sposob na walke z bezrobociem.
Za bramka zaczyna sie park. Trzeba przez niego przejsc zeby dojsc do sedna sprawy – wielkiej hali, w ktorej stoja figury. Po wejsciu okazuje sie ze jest sporo miejsca, mozna spokojnie wszystko obejrzec. A figury sa calkiem niezle i jest ich duzo. W dwoch dodatkowych budynkach (razem jest ich 3 + 1 na muzeum) pokazane sa inne czesci odkrywki.
Calosc mozna spokojnie przejsc i obejrzec w okolo godzine. Stad jak mysle pomysl na park, na droge ze sklepami i restauracjami – zeby zatrzymac turyste jak najdluzej.
Po obejrzeniu Armii i wszystkiego co chcieli pokazac przyszla pora na obiad, a pozniej powrot do centrum miasta. Kierowca autobusu chcial byc lepszy od swojego konkurenta i strasznie szalal na drodze. Pare razy bysmy w kogos trzasneli. Raz w kulawego goscia, ktory przechodzil przez ulice – czyzby sie niczego nie nauczyl po poprzednim razie?
W centrum przechadzka po miescie – w sumie nic ciekawego. Remont. Malo rzeczy do ogladania. Przy samym dworcu jest swietny mur obronny, ladnie oswietlony razem z wiezami. Pokrecilismy sie to tu to tam, zjedlismy kolacje i przyszla pora na pociag.
Jak sie okazalo miejsca typu hard sleeper to materac na 3 pietrowym lozku (akurat nasze byly na samej gorze) w wagonie w ktorym sa same lozka, a nie ma przedzialow. Lozka krotkie. Mialem problem z wyprostowaniem sie. Pociag po drodze szalal, rzucal, hamowal. Na co n-tej stacji przed odjazdem jakis dzwonek. Nie wyspalem sie. Musze zrewidowac swoje zdanie na temat chinskich pociagow. Warto wziac tabletki nasenne.
Rano w Pingyao kupilismy bilet do Datong, zostawilismy bagaze w przechowalni i ruszylismy na miasto. Jak sie okazalo starowka jest bardzo blisko dworca i po chwili juz bylismy za murami obronnymi.
Starowka bardzo fajna. Przede wszystkim stara. Co widac. Duza liczba budynkow jest nieodrestaurowana. Jesli jakis budynek jest odnowiony to jest to najprawdopodobniej hotel lub restauracja. Co ciekawe na starowce zyja normalnie normalni ludzie. Mozna obejrzec tez ich domy, ich „ogrodki”. Zeby wejsc za mury trzeba kupic bilet. My bylismy na tyle wczesnie ze weszlismy za darmo. Jednak pozniej, gdy chcielismy wejsc na mury obronne, brak biletu nam na to nie pozwolil.
Po ok 2h lazenia obeszlismy juz wszystko. Sklepy mniej wiecej sie rozlozyly, knajpy otworzyly. Bylo okolo dziesiatej. Zjedlismy sniadanie i zaczelismy isc w kierunku dworca. Pociag planowo odjezdzal o 13:16. Pol dnia w Pingyao spokojnie wystarcza. Zapakowalismy sie do pociagu i pojechalismy do Datong.
Tym razem pociag taki powiedzmy osobowy, w polskiej nomenklaturze. Bilety na miejsca typu hard seat. Nawet nie takie najgorsze. Troche twardsze niz miejsca w polskim osobowym. Da sie przezyc. Pociag jechal osiem godzin. Wole te z Szanghaju…
Przez ten czas duzo bylo widac rolniczych Chin. Wioski gdzies zupelnie nigdzie. Pola i poletka na kazdym skrawku ziemi. Zadnych maszyn rolniczych. Wszystko ludzie robia recznie, motykami. Jak zwozili kukurydze z pola to jakims skuterem. We wsiach na dachach domow skladowane kolby kukurydzy – moze zeby dojrzala. Ogolnie nie wiem jak oni ten kraj wyzywiaja.
Pozniej nagle wyrosly gory. Pociag zaczal sie miedzy nimi krecic, zawijac, rozwijac. Krajobraz sie zmienil. Pojawilo sie kilka swietnych widokow – wartka rzeka plynaca miedzy gorami, pociag na jednym jej brzegu, na drugim samochody na drodze. Slonce chowalo sie za gorami. Wygladalo fajnie.
Teraz musze juz konczyc. Jak zwykle na pewno czegos nie napisalem. Jak zwykle czym dalej tym mniej czasu na pisanie. Ale u mnie juz 1. a jutro pobudka o 7:30 wiec czas sie klasc.
Znowu wiecej fot na Flikrze. Poopisuje je przy nastepnej okazji.
Dzieki za komentarze. Dobrze wiedziec ze ktos czyta to moje wodolejstwo.
Katri: nice Polish!
Czesc
PS: A wlasnie sobie przypomnialem. W Chengdu spotkalismy Polakow. Dwoch chlopakow, ktorzy zaczeli od Kolei Transsyberyjskiej, Pekin, reszta Chin, a pozniej Tajlandia. Spoko ludzie. Byli tez jacys inni Polacy, ale tak zabiegani ze nawet nie zauwazyli ze my po polskiemu gawarit. Przywitali sie z nami „Hi” i uciekli.